Pewnie sobie pomyślicie, że zwariowałem! Naszła mnie ochota, aby napisać coś innego niż zwykle, tym razem nie o kominkach a o wągrowieckim szpitalu.
No ale żeby o szpitalu pisać — i to jeszcze powiatowym? Zacznijmy po kolei... Mieszkam w Łaziskach. Niedzielny poranek 10 marca — trzeba coś sprawdzić w okolicy. Wybrać się rowerem, czy motocyklem? Eeeee... motorem będzie szybciej. Objazd trwał 15 minut i 100 metrów od domu — bączek. Salto przez kierownicę, pad siatkarski, ale niestety nie trafiłem w kupę gnoju leżącą obok, tylko w twarde podłoże. Barkiem.
Rozerwanie więzozrostu obojczykowo — barkowego, ale to wyszło dopiero później, w szpitalu. Kolano przestało boleć po dziesięciu minutach i na obtarciu się skończyło. Bark niestety bolał coraz mocniej, więc po wypiciu popołudniowej herbaty, byłem już w drodze do Wągrowca.
Mój tekst nie ma być kolejną „prawdą” czy odkrywaniem półprawd o naszym szpitalu. Mam ochotę opisać moją przygodę, bo nijak nie pasuje ona do powszechnych utyskiwań i narzekań na wągrowiecką służbę zdrowia. No może za szeroko mierzę, służbie zdrowia łatkę pewnie bym przylepił, więc skupię się na szpitalu i na początek – na oddziale pierwszej pomocy, czy pomocy doraźnej...jak zwał tak zwał.
W szpitalnej przychodni ruch niewielki więc i szybko mnie „dopadli”. Krótkie oględziny lekarza dyżurnego, skierowanie do rentgena. Ledwo wyszedłem od „fotografa”, a mój lekarz dyżurny prowadzi kolegę, jak się okazało - chirurga. Ten potwierdził wstępną diagnozę i zaraz zaczął wydzwaniać, by mnie umówić na operację następnego dnia. Cała akcja trwała pewnie pół godziny. Obaj lekarze kontaktowi, mili, skorzy do żartów. Mój niedzielny pobyt w szpitalu zakończyło wręczenie skierowania na oddział chirurgiczny następnego dnia.
Operacji w poniedziałek nie było. To byłby scenariusz rodem z modnych ostatnio seriali o lekarzach. Facet bez protekcji, bez objawów zagrożenia życia, od razu na stół. Powiadomiono mnie, że operacja odbędzie się dnia następnego i spokojnie przeprowadzono wszelkie czynności takie jak badania, wywiady itd... Zaskoczył mnie lekarz dyżurny, który dzień wcześniej przyjmował na parterze szpitala, a którego pierwszy raz na oczy widziałem. Przyszedł do mojej sali, przywitał się i powiedział o operacji dnia następnego. To nieważne, że wiedziałem o tym już wcześniej. Gest, który nie należy do przeciętnych, a człowiek odwiedził mnie raczej celowo, nie przypadkiem. Personel na oddziale bez najmniejszych uwag. Uprzejmi, pomocni. Tak samo lekarze, jak i zespół pielęgniarek, które uwijały się jak pszczółki wiosną.
Panie zaś dbające o czystość potrafiły nawet 3 razy dziennie wycierać całą podłogę na mokro. Pan z pędzlem, z pietyzmem fachowo łatał i malował zadrapania na ścianach, których wcześniej nawet nie zauważyłem. Zacięta winda wkrótce po zgłoszeniu ruszyła. Jakiś technik woła na korytarzu, że już działa. Panie z entuzjazmem mu dziękują. To obraz sprawnie funkcjonującego organizmu. Facet jak się nudzi na łóżku szpitalnym, staje się nagle bardzo spostrzegawczy.
Szpital Powiatowy nie robi olśniewającego wrażenia błyszczącymi nowością podłogami, wykładanymi mahoniową sklejką ścianami, czy łazienkami z armaturą Roca. To nie ta liga. Jak się ktoś zachwycił lub napatrzył na kliniki finansowane z innego, nie powiatowego czy gminnego klucza, lepiej niech tu nie wchodzi. A jak już wejdzie, to mając na co dzień w jadłospisie głównie obiadki mamusi, czy częste wizyty w wągrowieckich restauracjach, od razu niech sobie załatwi regularne dostawy takiego menu.
Co jeszcze? W szpitalu nie ma przystawek, nie podają lodów i ciasteczek po obiedzie. Szczególnie doskwiera brak oliwek, kaparów, ostryg i świeżych ananasów. Kawa z kotła podawana do śniadania czy kolacji lądowała w zlewie. Jest jednak kuchnia i można sobie dogodzić kawą czy herbatą, taką jak się lubi. Do dyspozycji pacjentów jest lodówka. Wszystko, co podawali do jedzenia ze szpitalnej kuchni, jadłem ze smakiem. Może byłem głodny? Pewnie tak, szczególnie po narkozie. Mleczna z lanymi kluseczkami lepsza niż w domu (już po mnie). Żona oczywiście coś tam przyniosła z domu do jedzenia. Zostało w szpitalu, zapomniane w oddziałowej lodówce.
Dodam jeszcze, że swoje doświadczenia opisałem na podstawie przypadków rodzinnych, które skończyły się pobytami na 2 oddziałach chirurgicznym i położniczym.
Matka urodziła mnie w szpitalu w Wągrowcu. W szpitalu tym przyszła na świat moja żona i dwaj synowie. No i do tego dwie moje operacje chirurgiczne, bo oprócz opisanego wyżej wypadku, chirurgów z Wągrowca poznałem już wcześniej. 30 lat temu łatali mi ścięgna w poszarpanej piłą motorową nodze. Miałem szczęście? Pewnie tak. Bo to też jest potrzebne, nawet jak się trafi na wybitnego profesora w warszawskiej lecznicy. Dla mnie szpital w Wągrowcu to NASZ szpital. Zawsze był, jak pamięcią sięgam. Zawsze nam pomógł, a wspomniałem tylko grube przypadki. Było też kilka wizyt mniejszego kalibru, kiedy trzeba było natychmiast zareagować na drobne problemy dzieciaków czy własne. Nie mam też żadnych ukrytych intencji, by pisać dobrze, bo lekarzy w najbliższej rodzinie brak. Sami nauczyciele.
No i masz! Jest i wiadomość z ostatniej chwili. Właśnie do wągrowieckiego szpitala zawieźliśmy teściową. Nie, nie, nie.... proste skojarzenia nie tym razem!
Uprzedzając głupie komentarze, powiem tak: moja teściowa to porządna kobieta. Dobrze, że droga do szpitala trwała 5 minut. Dobrze by miała tyle szczęścia co ja, gdyż to ostatnia żyjąca babcia naszych synów i dobrze by szybko wróciła, bo potrzebny czwarty do brydża.
tekst: Piotr Batura