Damian Drobik były piłkarz ręczny i dyrektor Naczelnego Centralnego Ośrodka Sportu w Warszawie, członek Zarządu Sopockiego Klubu Tenisowego. Wągrowczanin, który wzbił się na wyżyny. Jak dzisiaj wygląda jego życie? O to zapytaliśmy samego Damiana.
Panie Damianie, jakiś czas temu, mieliśmy okazję dowiedzieć się z większości mediów w Polsce, jak daleko Pan zaszedł. Mało kto o tym wiedział tutaj w Wągrowcu. Mam na myśli funkcję dyrektora Naczelnego Centralnego Ośrodka Sportu w Warszawie. Pana bezpośrednim szefem był Minister Sportu i Turystyki. Lokalne media i chyba nie tylko, próbowały się z Panem wówczas kontaktować i porozmawiać.
Wągrowiec to Pana miasto rodzinne. Mieszkańcy pamiętają Pana ze sportu, jako zawodnika piłki ręcznej, wielokrotnego reprezentanta Polski czy zawodnika mistrza hiszpańskiego klubu, finalisty Ligii Mistrzów z San Antonio Portland z Pampeluny...
Dzień dobry Państwu. Rzeczywiście, w Centralnym Ośrodku Sportu podległego pod Ministerstwo Sportu i Turystyki przepracowałem ponad 3 lata. Pracę w COS rozpocząłem w „Cetniewie” we Władysławowie, zarządzanym od lat przez mojego kolegę Marcina Jędryczkę, dobrego menadżera swoją drogą. Do Cetniewa trafiłem w drodze otwartego i publicznego konkursu, do którego przystąpiłem pokonując wtedy 7 innych kandydatów. Zatrudnił mnie wtedy ówczesny dyr. ośrodka, dzisiejszy wojewoda pomorski, a wcześniej wiceminister sportu Ryszard Stachurski, z którym współpracę bardzo dobrze wspominam. We Władysławowie zarządzałem min. infrastrukturą sportową tj. obiektami sportowymi ośrodka, takimi jak hale sportowe, baseny czy stadion, również sprawami sportowymi, gdzie odpowiedzialny byłem za organizację zgrupowań sportowych dla Polskich Związków Sportowych czy organizację imprez międzynarodowych np. mistrzostwa Europy w judo czy podnoszeniu ciężarów.
Z „Cetniewa” powołano mnie na warszawski „Torwar” – do centrali COS, gdzie objąłem stanowisko szefa Ośrodka Sportowo-Szkoleniowego „Torwar”. Praca była podobna do tej, którą wykonywałem w Cetniewie z tą różnicą, że dużo więcej działo się dookoła. To Warszawa… Z czasem awansowałem na zastępcę dyrektora naczelnego ds. infrastruktury COS (obiektów sportowych) Tomka Lenkiewicza, a po jego awansie na podsekretarza stanu w Ministerstwie Skarbu objąłem tekę Naczelnego. Wcześniej wspólnie na Torwarze reformowaliśmy COS. Zastaliśmy firmę jako Zakład Budżetowy. Trochę skostniałą tzn. forma prawna, w której funkcjonowała nie pasowała do otoczenia i warunków konkurencji czy oczekiwań. Przekształcono ją w Instytucję Gospodarki Budżetowej, co w wolnym tłumaczeniu znaczyło o początku urynkowienia COS. Uzyskaliśmy też osobowość prawną (KRS). IGB jest stosunkowo nową formą organizacyjno-prawną sektora finansów publicznych. Był to proces złożony i duża praca zespołowa wszystkich dyrektorów, pracowników i menedżerów ówcześnie tam pracujących. Już w pierwszym roku działalności jako IGB wynik finansowy był najlepszy w historii. Nawet wtedy gdy COS „stracił” stadion dziesięciolecia, który jako ówczesne targowisko przynosił około 6 mln zysku rocznie. W jego miejsce utworzono dzisiejsze Narodowe Centrum Sportu. Arenę EURO 2012. Ale to już inny temat.
Co do kontaktu mediów to muszę powiedzieć, iż nie jestem człowiekiem, który szuka rozgłosu, a raczej tym, który spokojnie realizuje swoje zadania. Konsekwentnie i pracowicie no i bez szumu.
Rozumiem. Szef COS to duże osiągnięcie. Gratuluję po czasie. Wracając do tematu. Wtedy pojawiła się Ministra Mucha… (dop. red. Joanna Mucha kazała nazywać się Ministra)
Dziękuję. Tak. W roku 2011 mieliśmy wybory, po których premier Tusk wyznaczył Joannę Muchę na stanowisko Ministra Sportu i Turystyki. Byliśmy przed EURO 2012. Dla Asi sport, infrastruktura sportowa i resort którym przyszło jej zarządzać były chyba nowym obszarem. W związku z EURO miała też inne, dodatkowe zadanie. Wszyscy ze środowiska sportu w Warszawie i nie tylko, pomagaliśmy jej; była sympatyczna i ambitna.
Zwrot nastąpił, kiedy na Torwarze pojawił się Marek Wieczorek. Sławny „fryzjer”, mój zastępca…
No właśnie. Pomówił Pana o brak współpracy. Rozpętał medialną zawieruchę.
To było niedojrzałe. Niepotrzebne. Człowiek ten, pomimo dania mu przez nas oczywistego kredytu zaufania i sympatii, okazał się niezainteresowany współpracą, wsparciem i kontynuacją dalszej restrukturyzacji i budowy nowego COS. Zabrakło mu cierpliwości, umiejętności komunikacji, trochę kompetencji i tak naprawdę elementarnego zrozumienia w czym uczestniczy. Ważniejsza chyba była tylko posada, która go interesowała. Ten śmiertelnik po prostu jak się mówi: „nie przyjął się”. Wszędzie węszył podstęp i kumoterstwo. Ot taki typ. Kiedy zorientował się, że taki status rzeczy nie będzie możliwy, a ja jestem człowiekiem, który wymaga przyzwoitości, pracy i zaangażowania bez względu na to kto za nim stoi, szybko zaczął rozgrywać swoją politykę. Jak się okazało i to było wątpliwej jakości… Zorientował się, iż nie da sobie rady w tym obszarze i sam postanowił zrezygnować, ale i pociągnąć w dół za sobą inne osoby. Pomówić. Tak, jego apetyt był dużo większy. Wpętał siebie i Asię w ambaras, no i rzecz jasna nieprzyjemności… Asia jako Minister, przez jego dymisję straciła twarz, w konsekwencji straciła też zimną krew, bez których w świecie polityki trudno funkcjonować. Z tego co wiem żałowała potem, że zdecydowała się na poparcie tego człowieka. Asia jest pragmatykiem w rozumieniu podejmowaniu decyzji mających przynieść korzyść. Przynajmniej tak ją odbieram. Ja z kolei byłem świadomy, w którą stronę może pójść cała ta sytuacja, no i szła... Nie było wyboru. Osobiście cieszę się, że udało mi się wtedy obronić wielu kolegów i koleżanki z pracy, na których Pan Wieczorek miał „apetyt”…uważam, że tak powinien zachować się szef. To byli podlegli mi pracownicy i byli wystraszeni. Trzeba było szybko ustabilizować sytuację. Ot cała historia.
Pan stracił stanowisko.
Zgadza się. Może nie od razu, ale w konsekwencji tak. To była cena, którą poniosłem za obronę wartości i ludzi. Nie mam z tym kłopotu. Jestem świadomym człowiekiem, a cała ta sprawa to już historia. Pamiętam, że bardzo wiele w tamtym czasie się pozmieniało. Lecz dziś mam za sobą duże i cenne doświadczenie. I satysfakcję. Nazwałbym te doświadczenie zawodowo-politycznym. Z punktu widzenia analizy case-study to jest bardzo ciekawy materiał. Ogólnie podsumowałbym, iż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Do spraw zawodowych jeszcze wrócimy w tym wywiadzie. Jak już mówiłem wcześniej z Wągrowca wyjechał Pan jako piłkarz ręczny. Proszę o tym opowiedzieć. Co było potem?
Zgadza się. Z miasta rodzinnego wyjechałem, udając się na studia do Gdańska i kontynuując oczywiście przygodę ze sportem. W Gdańsku spędziłem wtedy długie 7 lat. Gwardyjski Klub Sportowy „Wybrzeże” dał mi dużo. Poznałem tam wielu wspaniałych, dziś już szanowanych, sportowców i trenerów. Pamiętam, że po roku czy dwóch, ściągnęliśmy z Poznania Artura Siódmiaka, którego wszyscy znamy i pamiętamy, cenimy za zasługi i emocje, których nam dostarczył. Osobiście dziś doceniam również jego działanie, wysiłek i wkład włożony w promowanie naszej dyscypliny wśród dzieci i młodzieży. Z przyjemnością wspominam nasz wspólny wyjazd na MŚ w 1995 roku do Argentyny jako młodzieżowi reprezentanci Polski, gdzie spędziliśmy około 3 tygodni. To były pierwsze kroki na dużych imprezach sportowych…
W Gdańsku stworzyliśmy ekstra zespół. Był również Marcin Lijewski, Damian Wleklak, Dawid Nilson, Marcin Pilch, Sebastian Suchowicz i wielu innych naprawdę dobrych chłopaków, z którymi zdobywaliśmy tytuły Mistrzów Polski, graliśmy z powodzeniem w Lidze Mistrzów i innych Pucharach europejskich. Wchodziliśmy wtedy na salony piłki światowej. Wówczas zakończyłem z wyróżnieniem studia na AWF. Przez jeden sezon kiedy miałem kontuzje kolana, która skończyła się rekonstrukcją stawu, trenowałem zespół juniorów Gdańskiego Wybrzeża. Jako trener poprowadziłem chłopaków do tytułu Mistrza Polski. To było w Zamościu. Sezon 1999/2000.
Następnie był Płock. Tam pamiętam była już inna piłka, inna historia i inny zespół. Trafiłem tam jednocześnie z Marcinem Lijewskim, Damianem Wleklakiem, Sławkiem Szmalem i Mariuszem Jurasikiem. Byliśmy już dosłownie profesjonalistami. Naszym celem było nie tyle co zdobycie tytułu Mistrza Polski, lecz walka o wyniki w Lidze Mistrzów. Skład osobowy mieliśmy najlepszy w Polsce. Silny był wówczas też w Kielcach. Wszyscy reprezentowaliśmy poziom europejski. Międzyczasie reprezentowaliśmy nasz kraj na mistrzostwach świata i innych międzynarodowych turniejach. Wtedy jako reprezentacja plasowaliśmy się na około 10 miejscu na świecie. Choć to inny poziom to w akademickich mistrzostwach świata na Węgrzech byliśmy na 4 miejscu. W tej reprezentacji grało dużo chłopaków co w reprezentacji normalnej. To już było coś. Były to podwaliny do późniejszych sukcesów reprezentacji. Tak myślę…
Wracając do Płocka. Ze względu na wprowadzoną politykę i tarcia pomiędzy ówczesnymi władzami klubu płockiego, zawodnikami już funkcjonującymi w klubie płockim oraz nową ekipą, którą byliśmy, nie udało się w 100% wykorzystać potencjału zespołu. Czasem przypominało mi to walkę o wpływy, a nie zespół i klub sportowy. Oczywiście tytuły były, Mistrz Polski był, lecz cel europejski został osiągnięty połowicznie. Mówię niestety ponieważ osobiście nie lubię straty czasu i potencjału. Dla mnie osobiście były to jednak bardzo dobre dwa sezony, chyba najlepsze z rozegranych w Polsce. W Lidze Mistrzów wypadałem znakomicie. To zaowocowało. Z Płocka rozjechaliśmy się po świecie. Każdy w swoją stronę. Ja trafiłem do Hiszpanii, w której spędziłem 5 wspaniałych lat. Trafiłem do ówczesnego mistrza Hiszpanii. Mam tam do dziś kilku przyjaciół. Odwiedziłem ich w zeszłym roku. Warto zaznaczyć, że wtedy nie łatwo było przebić się na szeroką wodę. Wtedy pochodziliśmy z poza Unii Europejskiej. Przepisy EHF wówczas blokowały nas jako zawodników. Każdy zespół mógł posiadać tylko 2 zawodników spoza Unii. Konkurencja była ogromna. To były inne czasy i inne realia. Dziś jest już dużo łatwiej. Granice się zatarły, a możliwości ułatwiły.
W Hiszpanii poznałem inną piłkę. Bardziej taktyczną i techniczną. My graliśmy wtedy podobnie do Niemców, na których się wzorowaliśmy; siłowo.
Pamiętam, że zachwycony byłem wtedy również infrastrukturą sportową jaką posiadał już wtedy ten kraj. Każde, nawet najmniejsze miejscowości posiadały małe stadiony sportowe z bieżnią, basen itp. To był rok 2003, 12 lat temu. Dzieci i młodzież już wtedy nie miały tam żadnego kłopotu z dostępem do boisk czy basenów. Odpowiednik COS w Hiszpanii posiadał i posiada do dziś około 40 profesjonalnych ośrodków sportowych. Mocno sprofilowanych. My w Polsce mamy 7 ośrodków, które dziś balansują na krawędzi płynności finansowej. Firmę należy dalej przebudowywać jeśli się chce jej dobra. Choć uczciwie należy oddać, iż w dużej mierze wynika to z obowiązujących przepisów prawa i wartości podatków, które IGB dotyka. Błędem było, z punktu widzenia interesu tej instytucji, że nie została uwzględniona w obecnej ustawie o Sporcie. Realizuje ona zadanie Państwa i publiczne z obszaru kultury fizycznej itd. Jako kadra zarządzająca COS-em zainicjowaliśmy kilka kluczowych rozwiązań, które poprawiły rentowność. Trzeba to kontynuować. Jest jeszcze wiele do zrobienia.
Swoją karierę jako sportowiec zakończyłem w 2008 roku. Na tyle starczyło mi zdrowia. Wszystko na swój limit. Pamiętam, że długo się wahałem czy pozostać za granicą. Było blisko, ale z wielu powodów, w tym rodzinnych, powrót do Polski zwyciężył. Mogę jedynie powiedzieć, że z perspektywy czasu – to była dobra decyzja.
Rzeczywiście bogata historia i doświadczenie. Był sport i COS. Jak jest dziś?
Dziś zajmuję się zarządzaniem. Jestem specjalistą. Raczej zawsze nim byłem. Od wielu lat zajmuję się zarządzaniem, wyspecjalizowałem się w infrastrukturze i nieruchomościach. Wszystko zaczęło się z COS. Jego restrukturyzacja, firmy która w lwiej części zajmuje się inwestycjami w infrastrukturę o profilu sportowym i jej zarządzaniem, przeznaczoną potem do szkolenia sportowców wyczynowych, dała mi duże doświadczenie, które postanowiłem wykorzystać i kontynuować. Ukończyłem dodatkowe studia podyplomowe z zarządzania w Gdańsku, potem w Warszawie marketing na uczelni w Szkole Głównej Handlowej oraz finalnie ekonomiczne: Executive Master of Business Administration, również warszawski SHG. Podjąłem niedawno kolejne studia, tym razem to prawo menedżerskie. Uczę się cały czas.
Po COS przyszedł czas na Grupę Kapitałową: Polski Holding Nieruchomości SA – spółka Skarbu Państwa, która 6 swoich spółek zależnych i liczne nieruchomości posiada w całej Polsce. Notabene ze spółką tą współpracujemy do dziś dzień. PHN w tamtym czasie wchodził i dziś funkcjonuje na Giełdzie Papierów Wartościowych. Funkcjonowanie w spółce, która przechodzi transformację (kolejna restrukturyzacja) i wchodzi na giełdę również było cennym doświadczeniem. W PHN moim obszarem było oczywiście zarządzanie i administracja aktywami oraz logistyka spółki.
Dziś z kolei pracuję jeszcze więcej, już tzw. kluczowej spółce Skarbu Państwa, która uderza swoim potencjałem i rozmiarem. Jej usługi są świadczone niemalże w każdej miejscowości w Polsce, a marka rozpoznawalna jest przez każdego. Spółka co prawda ma zaszłości, lecz bardzo szybko i dynamicznie je nadrabia. Tutaj oczywiście, infrastruktura i nieruchomości są obszarem, którym zarządzam z tym, że dziś nieruchomości jest już 5.300 szt. To dużo. Ze względów osobistych nie chcę teraz mówić jaka to firma. Powiem jedynie, iż jest to kolejna spółka która przechodzi restrukturyzację i również będzie wchodzić na GPW. Mamy dużo pracy…
Rozumiem. Czyli dziś jest zarządzanie, nieruchomości, restrukturyzacje…Czyli ze sportem koniec?
Wyczynowym oczywiście. Zawsze miałem z tyłu głowy, że sport w którymś momencie się zakończy. Po to były studia i gromadzone doświadczenie. Swoja drogą wciąż mało się mówi o problemie sportowców po zakończonej karierze, kiedy to zdarza się, że nagle łamią się życiorysy… pamiętacie Państwo sprawę Jurka Kuleja, Agatę Wróbel? Tym podobnych ludzkich dramatów jest wiele więcej. Te były głośne, bo dotyczyły olimpijczyków. Bóg jeden wie ile dzieje się po cichu… To zadanie do rozwiązania o charakterze systemowym, ale i również budowanie świadomości w sportowcach. Od początku kariery.
Wracając do zapytania. Dziś jest basen, rower, tenis i czasem wyjazdy w góry. Lubię po nich wędrować. Staram się dbać o zdrowie, bo dziś niestety, większość czasu spędzam za biurkiem i przed komputerem.
Obszaru zarządzania sportem nie zamknąłem. Jestem Członkiem Zarządu Sopockiego Klubu Tenisowego. Razem zarządzamy historycznym, należącym do prestiżowego grona tenisowych 100 letnich klubów świata, klubem pięknie położonym przy Grand Hotelu i sopockiej plaży. Mamy ambitne plany. Kiedyś, stosunkowo nie tak dawno, odbywał się tam turniej mistrzostw Europy Seniorów czy PROKOM Open często określany mianem polskiego Wimbledonu, gdzie grały sławy tenisa, a na trybunach zasiadały wyśmienite osobistości.
Czym się Pan kieruje zarządzając instytucjami sportowymi?
W zarządzaniu instytucjami sportowymi, gdzie mamy do czynienia np. z subwencjami i pieniądzem publicznym zawsze kieruję się bezwzględną transparentnością i synchronizacją działań z przepisami prawa, tak by osiągnąć jak największe korzyści dla zarządzanej firmy, tak finansowe jak i w tym przypadku w aspekcie sportowym. Zawsze skupiam się na budowie marki: jej rozpoznawalności i świadomości, nabieraniu siły i rozpędu, szukam sposobów finansowania i uzasadnionego inwestowania, kalkuluje zwroty z inwestycji, minimalizuję ryzyko. Bez zabezpieczonych strategii finansowania i myślenia „do przodu”, dziś na dłuższą metę nie funkcjonuje z powodzeniem żadne przedsiębiorstwo; żaden klub. Wyniki czy sukces kosztują pracę i pieniądze. Zasada ta funkcjonuje bez względu na obszar którym się zarządza. Jest uniwersalna; czy to sport czy przedsiębiorstwo czy prywatna firma.
Prowadzi Pan dość intensywne i ciekawe życie, Warszawa, Sopot. Odwiedza Pan czasem rodzinny Wągrowiec?
Oczywiście. Miasto rodzinne odwiedzam przy okazji świąt czy rodzinnych uroczystości. Mam tu też mieszkanie. Tu mieszka moja mama i brat z rodziną, a w pobliskim Rogoźnie - siostra i jej rodzina. Jestem, można powiedzieć, umiarkowanie na bieżąco.
Mieliśmy ostatnio wybory samorządowe. Mój brat został radnym Rady Miejskiej. Społeczność wągrowiecka zaufała mu i uważam, że to bardzo dobry wybór. Zarówno moja osoba, jaki i Marek - mój brat jesteśmy, określił bym to osobami, które nie szukają poklasku, a swoje obowiązki wykonujemy rzetelnie i konsekwentnie. Wynieśliśmy to z domu. Nasza mama jest przedsiębiorcza. Na pewno nastawieni jesteśmy na cele i ich osiąganie, a co najważniejsze wiemy jak je osiągać, co w przypadku osób, które zaufały Markowi daje pewność, że zadania deklarowane przed wyborami będą konsekwentnie przez niego realizowane.
Tak, przed Wągrowcem kształtuje się nowa perspektywa. Mamy nową Radę i nowego Burmistrza, który jak niektórzy twierdzą, nie mało zarabia…
Ująłbym tą kwestię, że to raczej rzecz względna. Zapewne wynagrodzenia to zawsze wrażliwy temat. Z tego co wiem obecny burmistrz nie otrzymał najwyższego możliwego wynagrodzenia, które dopuszczają obowiązujące prawem przepisy. Dużo zależy od istniejących możliwości, panujących warunków no i samego kandydata. Tego kim jest i co sobą reprezentuje…
Osobiście wyznaję zasadę, że zajmowane stanowisko oraz jego opłacanie powinno być skorelowane, tzn. im większa odpowiedzialność i zakres pracy, tym powinny być możliwie większe zarobki. Dlaczego? Ponieważ człowiek na stanowisku musi mieć poczucie, że jego praca, często związana z ogromnym stresem, często poświęcona kosztem Rodziny i własnego zdrowia, jest doceniana i poważana. Dodatkowo człowiek taki kładzie na szalę własne nazwisko i jest przecież reprezentantem większości, która mu ufa. Co z tym zaufaniem zrobi to już inna sprawa. W każdy razie nie powinno też być tak, że wysokie stanowisko ma niskie zarobki. To błąd. Dochodzi wtedy do dysproporcji i spadku powagi dla stanowiska. Dodatkowo niska płaca w połączeniu z władzą i stanowiskami, mogą być przyczyną i często bywają iskrą korupcji; nadużycia stanowiska publicznego. Czegoś co rozsadza w konsekwencji szacunek dla piastowanego urzędu i urzędnika oraz pozostawia duży niesmak. Dziś to bardzo istotny argument. Temat zawsze należy zbadać i przeanalizować, wyważyć.
Dobrym rozwiązaniem, które z powodzeniem funkcjonuje np. na wolnym rynku, choć w instytucjach publicznych również, to kontrakty menedżerskie i uzależnienie zarobków od osiąganych wyników. Nie mam tu na myśli umowy dla burmistrza, lecz ideę płacenia za osiągane wyniki. To uczciwe podejście. Kontrakt menedżerski, jak wiemy, to specyficzna umowa o pracę. W myśl tej zasady pensja menedżera zwykle składa się z części stałej i zmiennej, uzależnionej od wyników tzw. Success Fee. Menager, który osiągnął założony umową cel, otrzymuje wynagrodzenie w postaci premii. Gdy zadania nie zrealizuje to sprawa jest oczywista…
Ciekawe rozwiązanie. Widzę, że jest Pan również rodzinnym człowiekiem. Wspomniał Pan o rodzinie kilkakrotnie. Kim jeszcze prywatnie jest Damian Drobik.
Rodzina jest tym, co kształtuje człowieka. Jest swoistego rodzaju „życiowym fundamentem, kręgosłupem”. Z niej się wynosi wszystko oraz w niej, w trudnych chwilach, powinno być wsparcie; regeneracja. Prywatnie jestem szczęśliwym mężem i tatą. Wspieram żonę w prowadzeniu jej prywatnej firmy, która działa w branży medyczno-szkoleniowej. Ostatnio nawiązaliśmy obiecującą współpracę w barcelońską firmą DENTAID. Firma żony jest wyłącznym dystrybutorem ich produktów w swoim obszarze. Czas pokaże na ile Hiszpanie są zdeterminowani by konkurować na polskim rynku. Firma żony szkoli również personel medyczny certyfikując je świadectwami Ministerstwa Edukacji Narodowej. Dużo pracujemy. Lubimy pracę. Daje poczucie wartości i uczy pokory przez całe życie. Nie zapominamy oczywiście o tym, co w życiu najważniejsze. Rodzinne relacje, Przyjaciele i zdrowie. Polecam te wartości tym, którzy być może w dzisiejszych czasach i codziennej gonitwie o nich zapomnieli.
Dziękuję za rozmowę.